Siły na zamiary

Štefanová (alt. 650 m.)
Sedlo Medziholie (alt. 1185 m.)
Stoh (alt. 1607 m.)
Poludňový grúň (alt. 1460 m.)
Chata na Grúni (alt. 970 m.)
Stefanowa (alt. 650 m.)
Przewyższenie: 1237 m
Dystans: 12,5 km
Data: 8 lipca 2007
Czas: 7,5 h

Udział wzięli:
Antoś (lat 2), Mateusz (lat 6), Magda (lat 11),
Dorota, Ania, Stefan, Kasia i Leszek

W epoce pamięci cyfrowej, kiedy coraz rzadziej "wywołujemy" zdjęcia, szybki dostęp do wspomnień, do przeszłości ułatwiają mi nasze relacje i zamieszczone tu zdjęcia. Zdecydowanie lepiej pamiętam wydarzenia które tu zamieszczę. I z tego właśnie powodu postanowiłam z retrospekcji opisać kilka górskich spacerów, jakie odbyłam z Mateuszem, kiedy był jeszcze "mały".
Jednym z nich była wycieczka w dość licznym rodzinnym gronie do Małej Fatry. Wtedy absolutnie nie miałam świadomości ani dokąd idziemy, ani jakie są trudności na szlaku. Zaufałam w tej kwestii koleżance siostry, która zdecydowała o charakterze tej wyprawy. Ona zaś chyba nie do końca zdawała sobie sprawę kogo zabiera na ten spacer.
Celem naszym wcale nie było zdobycie szczytu czy też podziwianie rozległych panoram. Wtedy fascynowałam się światem owadów i do wyjścia w to miejsce zachęciła mnie informacja o przebogatej obecności motyli na małofatrzańskich łąkach.


Wycieczkę rozpoczęliśmy w Stefanowej, małej słowackiej wiosce u stóp Wielkiego Rozsutca. Miejsce urokliwe z wszech miar. Drobne nóżki mojego sześcioletniego syna szybko przemierzały leśne dróżki, ale też szybko się męczyły więc rozbiliśmy częste przerwy, których także potrzebowałam ja. Nasza liczna grupa szybko podzieliła się na podgrupy. Na jej czele stanął Leszek z Madzią, którzy szybko nas zdystansowali i zaginęli wraz z suchym prowiantem. W środeczku szła Ania z Kasią, a na końcu ja z Mateuszem i Stefan z dwuletnim Antosiem. Do Przełęczy Medzihole doszliśmy w miarę szybko. Tam zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Zachwyciły nas skaliste turnie Rozsutca, kwitnące na potęgę ostrożenie głowiaste i fruwające pasikoniki.


Podobało się wszystkim ale poza Anią,nikt nie wiedział co będzie dalej.
Teraz wiem, że zawsze należy samemu sprawdzić jakie są trudności na szlaku i czy będziemy w stanie je pokonać, bo nikt poza nami nie jest w stanie tego zrobić.
Podejście na Stoha było, dla nie zaprawionych do górskich wędrówek, czyli wszystkich nas, dość męczące. Na szczycie postaliśmy krótko, bo silny wiatr zdawał się urywać nam głowy. Rozejrzeliśmy się zaledwie wokół i czym prędzej opuściliśmy wierzchołek. Antoś większość czasu spędzał na ramionach swojego taty, Mati sam musiał pokonywać kolejne odcinki jakże (jak się wkrótce okazało) długiej trasy.


Fakt, że nie napotykaliśmy na trudności techniczne, ale 1237 metrów przewyższenia i trasa długa na 12,5 km nie była odpowiednia ani dla Mateusza, ani dla Antosia. Antoś miał szczęście, że był z nim Tata, który usadowił go sobie na plecach i tak sobie po prostu dreptaliśmy.
Do dziś podziwiam siłę ducha i determinację z jaką szedł Mateusz. Jednak na miejscu nazywanym Chrbát Stohu Mateusza ogarnia złość. Szybko zorientował się, że po stromym zejściu 300 m przewyższenia, czeka nas kolejne, mozolne wspinanie się, tym razem na Poludňový Grúň - 230 metrów. Rozsiadamy się więc (ja i Mateusz) na skraju szlaku i zastanawiamy co dalej robić, czy może być jeszcze trudniej, iść dalej czy zawracać... Nie ma przy nas naszej przewodniczki Ani aby ją zapytać. Czuję, że nadużyłam zaufania mojego dziecka. Powinnam była sprawdzić co to za trasa! Mateusz szybko się regeneruje ale widzę, że wędrówka przestaje go cieszyć.
Wkrótce dołącza do nas Stefan ze śpiącym Antosiem. Doganiamy Anię, która zaniepokojona naszą dłuższą nieobecnością czeka na nas na szlaku, ona zaś pokazuje nam dokąd dalej idziemy i zapewnia że potem będziemy już tylko schodzić. Zwalniamy jeszcze bardziej tempo naszej wędrówki. Pretekstem są kwitnące łąki na zboczu Południowego Grunia, fruwające motylki i szerokie panoramy na Mała Fatrę oraz Tatry. Wieje przyjemny, lekki wietrzyk.


Powoli, aby nie męczyć Mateuszka, wchodzimy na szczyt. I wtedy zdaje sobie sprawę, że "to tylko zejście" będzie nie lada hardcorem. Szlak jest niebywale stromy i wiedzie po trawiastym zboczu. Schodzenie jest szalenie nieprzyjemne, cały czas trzeba łapać równowagę. Nie mam przy sobie kijków trekingowych za to trzymam mocno Mateuszka za rękę, bo boję się że pośliźnie się na zakurzonej ścieżce albo ujedzie na trawie. Teraz nie mam już najmniejszej ochoty na podziwianie nawet najpiękniejszej panoramy. Dzieciom się takich rzeczy nie robi! - mam ochotę krzyczeć. Jestem zła na siebie i obiecuję sobie, że nigdy więcej nie postąpię tak naiwnie. Stefan podziela moje zdanie. Teraz Antoś idzie znów na własnych nóżkach. Bardzo nierozsądnie byłoby go znosić na ramionach, bo podczas upadku spadałby z wysoka a tak dzieli go od ziemi zaledwie długość nóżek. Chłopcy są bardzo dzielni. W miarę szybko dochodzimy do Chaty na Gruni. Chłopcy cieszą się z karuzeli i wreszcie widzę na ich buziach prawdziwą i szczerą radość. To do tej pory najdłuższy spacer w życiu Mateuszka.


W dół mamy jeszcze 360 metrów przewyższenia na odcinku około dwa i pół kilometra. Lekko to tu nigdzie nie było. Miejsce piękne, trasa również, ale zdecydowanie nie jest to wycieczka dla tak małych dzieci. Pomimo niekwestionowanej urody tego miejsca nie czuję w pełni zadowolenia. I co ciekawe... Mateusz wcale nie pamięta tej wycieczki choć wiele innych z tego okresu pamięta znakomicie! Wyparcie!
Jakoś musiał poradzić sobie z tą "traumą". Dzieci wiele mogą, ale nam nie wolno tego nadużywać. Wycieczka nie zniechęciła Mateuszka do górskich wędrówek.

Dorota





Podziel się z innymi swoją opinią...